dzisiaj będzie dużo przekleństw, bo jestem na kacu i jestem wściekła. serio. już dosyć. wracam do turbo-zdrowia. teraz już bez żadnych ALE. zero nabiału, zero kurwa glutenu, zero alkoholu. NO WŁAŚNIE. zaczęłam zadawać się z ludźmi, którzy za dużo piją i jedzą mrożone pizze. koniec tego dobrego. trzeba się sobą zaopiekować, bo zaczynają mnie uczulać rzeczy nieuczuleniowe. plus CO SIĘ ZE MNĄ DZIEJE.

tak więc jakie plany? piciu: czystek. tzn. czysto, bo bezalkoholowo, i czystek, roślinka. codziennie będę pić z niej herbatę, która ma ponoć działanie antyhistaminowe (głupia wysypka), antyoksydacyjne i wzmacnia odporność. POTRZEBUJĘ TEGO NATYCHMIAST. ma też ładnie oczyścić z metali ciężkich, a ostatnio nie odmawiałam papieroskom. 



w tym roku pigwówki nie będzie, przegapiłam. może to i dobrze. okej. byleby konsekwentnie i wytrwale. no i dżoga. i wysypianie się, bo z tym ostatnio też słabo. za dużo pracy, za dużo garbienia się przed komputerem. obiecuję sobie i światu: znowu codzienne pisanie, obserwacja jedzeniowa, olejowanie, pisanie w dzienniku, spacery. 

będzie dobrze.

zastanawiając się, czy wrzucać foteczki z barcelony czy z domu, czy zagadać z interesem czy po prostu na pogaduszki, czy podlać kwiatki czy zmienić pościel, czy skończyć książkę czy zacząć tę-co-nie-mogę-się-doczekać, czy spisać pociągowe notatki czy poprawić wywiad, czy spisać wywiad czy poprawić swój tekst, czy napisać tu o tym, jak daję radę czy w notesie plan na zaraz...

tak, jak mtp czuję, że to trochę za wiele. słucham pięknej, zadziwiającej muzyki, jem biszkopty z herbatą (bo mi nie szkodzi, bo moja siostra wie, że w każdym domu powinna być paczka biszkoptów, względnie herbatników) i wiem, że muszę zdążyć przed czwartkiem, przed zaduszkami, przed warsztatami. coś za coś. zamiast porannej jogi - poranne pisanie. zamiast czatowania - redakcyjne maile. poprawki będą miały miejsce!

sens prowadzenia tego bloga jest taki, żebym trwała w swoich dobrych nawykach, dzieliła się tym, motywowała samą siebie do bycia jeszcze lepszą/zdrowszą/spokojniejszą. mam nadzieję, że nie zarzucę tego.

tak więc czyszczę szafki z zachomikowanych pomysłów: wielki comeback siemienia lnianego, ostropestu i olejku oregano (zabójcza mieszanka), szczotka do szorowania ciała na sucho, rano nie znoszę tego zastania ciała, tak chyba zaczyna się starość, hehe. dlatego poszukałam sobie (ogrom czasu spędzam na jutubie) czegoś na poranny rozruch ciała. dwa nagrania tary stiles (lubię ją za głos i piękny wygląd, ale nadal to nie to, o co mi chodzi):





ale to zadziała tylko jako dodatek do tradycyjnego powitania słońca. żeby zrobić rano wszystko, na co mam ochotę, musiałabym wstawać chyba o 4 (zasypiam w okolicach północy). myślę, że to będzie dobry dzień.

aha, nie pamiętam, czy o tym pisałam: otwarte klatki przygotowują e-booki, które pomagają przejść na weganizm. ja się nie odzywam, bo wczoraj wsunęłam niezły kawał makreli (i byłam szczęśliwa), ale kiedyś to nadejdzie, z pewnością. sprawdźcie sobie! na stronie jest też do pobrania starter, na początek dobrej drogi. do tego rozpoczęła się druga edycja akcji adoptuj pszczołę. mam ich już trochę :)

jak powiedziałam, tak robię. wstaję, kiedy jest jeszcze ciemno (niedługo to będzie standard), próbuję nie zmarnować ani minuty, ale sami wiecie, jak to jest. jem gruszki, śliwki i kaszę gryczaną. mam OKROPNĄ ochotę na ciasto, ale postanowiłam sobie, że koniec, koniec, koniec. może przynajmniej kakao mi pomoże... jestem definitywnie uzależniona od cukru i nic z tego dobrego.

a rano... na razie na rozruch (tak szybko kostnieję) coś takiego:



niestety denerwuje mnie lektor nie-w-porę. do tego nie polecam porannego ćwiczenia w piżamie, można się zdekoncentrować bardzo łatwo. poszukam czegoś innego, jeszcze w planach na wieczór:




wkrótce będzie coraz gorzej z motywacją, ale przynajmniej próbuję. w kuchni: jarmuż, figi, makrela. najwyższy czas na jesienne porządki (wypić całe te błonniki i ziółka wreszcie...) 8 listopada to deadline wyglądania jak człowiek. joł!

a tak w ogóle to obczajaliście mój wywiad z kasią kniołą? od razu chce mi się bardziej starać... 

do tego odwiedziłam vege miasto na solidarności i powiem jedno: WRÓCĘ. PO. TE. DESERKI.

udało się. kto mnie zna ten wie, że ustaliłam sobie pewną klasyfikację: z flory najbardziej lubię mech, wrzosy, takie różne, później plasują się wszelkie drzewa (iglaste ponad liściastymi), krzewy, a na końcu kwiatki. tak więc ściółka rządzi. sami rozumiecie, że musiałam spróbować ciasta leśny mech.


zdjęcie nie oddaje zieleniutkowości, ale macie pewne wyobrażenie. kolor dzięki szpinakowi! ale nie czuć. oto przepis, spróbujcie sobie (nie jest zbyt zdrowe, ale czasem można, co nie?).

rozmrażamy torbę szpinaku rozdrobnionego i odciskamy z niego wodę. 4 jajka miksujemy z ponad szklanką cukru na puszysto. miksując, dodajemy ponad szklankę oleju. można też dodać nieco ekstraktu waniliowego. do tej masy dodajemy wcześniej zmieszaną mąkę (2,5 szklanki krupczatki - ja miałam gryczaną i wyszło okej, do tego bezglutenowo prawie) z proszkiem do pieczenia (3 łyżeczki). miksu miksu. na koniec dodajemy rozmrożony szpinak i mieszamy drewnianą łychą, aż ładnie się połączy.

pieczemy w tortownicy (na papierze do pieczenia, oczywiście), około godziny w 180 stopniach (ale lepiej pilnować i sprawdzić patyczkiem). po wystudzeniu już ucinamy wierzch (tak powiedzmy w 2/3 wysokości), przekładamy ten wierzch do miski i kruszymy w palcach. reszta niech sobie zostanie w tortownicy (razem z założonymi brzegami). 

czas na masę śmietankową! na wstępie zaznaczę, że wolę masy serkowo-twarogowe, a także budyniowe, dlatego pomyślę nad modyfikacją tego przepisu. ale po bożemu jest tak: cytrynową galaretkę rozrabiamy w 200 ml wrzątku, zostawiamy do wystygnięcia, aż się zrobi nieco kisielowata. śmietankę kremówkę (400 ml) ubijamy na sztywno, dodajemy trochę cukru pudru (3 łyżki?). uwaga! dodajemy tężejącą galaretkę, szybko miksujemy! i tę masę wykładamy na ciasto, przysypujemy owymi okruszkami, dekorujemy czymś (dodałam żurawinę, ale lepsze byłyby jagody, borówki albo nawet granat) i już. z boku wygląda to mniej więcej tak:


a teraz idę pooglądać prawdziwy mech.

halo, jesień! cieszę się z tego. dzisiaj dzień jest po prostu cudowny (śniadanie na tarasie, pisanie przy otwartym oknie). nie piszę nie dlatego, że zarzucam pomysł, ale albo nie mam netu, albo czasu, albo siły bądź nowości, by się pochwalić. mało gotuję (dlatego dzisiaj przesiedziałam w kuchni), jem dosyć dobrze, głównie owsiankę/jaglankę z jesiennymi owocami. unikam chleba, nie piję mleka od dawna, kawy chyba od miesiąca. przez ten czas spotkałam wiele w jakiś sposób ważnych dla mnie ludzi (będzie wywiad z lidią popiel, kasią kniołą, michałem zygmuntem...), a na weekend wyjechałam do jeleniej góry. w dobrym towarzystwie chodziłam po parku zdrojowym, jadłam serniki krakowskie i leczyłam się pigwówką. wycieczkę zaliczam do wielce udanych.



kończy mi się benefit, z czego się w sumie cieszę. dzisiaj w planach i rower, i basen, i joga na macie. mam miejsce dla siebie w tym domu, nareszcie. czas sobie wynagrodzić. chcę ćwiczyć samodyscyplinę, nie potrzebować żadnych kart i wymówek. po powrocie (szykuje się niezły wyjazd-niespodzianka już za tydzień!) być może wrócę do szkoły astangi na gałczyńskiego - instruktor zawsze się przyda. na razie wierzę w spacery po lesie i wieczorne ćwiczenia z jutjuba. na pewno będę się dzielić.

a dzisiaj w kuchni: zupa krem z dyni oraz tort szpinakowy (dla pewnej solenizantki). krem wyszedł spoko, oto przepis (ale polecam dodać więcej dyni i marchewki): kilo dyni, 2 marchewki, por. to wszystko (pokrojone, oczywista) wrzucić na rozgrzaną oliwę i niech się robi. dodajemy starty świeży imbir, wszystko na dużym ogniu. dodajemy ok. 2 szklanki ciepłej wody, 2 łyżki soczewicy czerwonej (zielona też spoko), 3 łyżki sosu sojowego oraz nieco soku z cytryny. do tego jeszcze kurkumę (dużo! działa przeciwbakteryjnie i ponoć ma też właściwości przeciwnowotworowe), 4 łyżki kaszy jaglanej bądź poppingu z amarantusa. zostawiłam to wszystko to gotowania dosyć długo, fun fact: pachniało jak rosół babci jasi. jak marchew zmiękła, zmiksowałam i dodałam nieco mleka kokosowego (znalazłam w kartonie, jupi!). posypałam prażonymi pestkami dyni. that's all, folks!

na szpinakowy tort przepis podam jutro, jeśli wyjdzie. na razie ciasto jest w piekarniku (niestety wcale nie tak zielone, jak na zdjęciu), galaretka się chłodzi. póki jasno - jadę na rower.



ps. trochę kraje mi się serce, że teraz taka moda na pszczoły. jedna z tych moich kochanych rzeczy, które robią się trendi. ale to tylko wyjdzie światu na lepsze. i tak na razie nie mam możliwości mieć swojego ula. w przyszłym roku chciałabym dołączyć do pasieki miejskiej w domkach fińskich. to, oprócz islandii i korei, kolejny plan na 2015. będzie dobrze.

jesień! cieszę się. ale moja odporność nie, tak więc w moim menu dzisiaj: syrop z cebuli, hektolitry herbaty, propolis i wcieranie amolem. ile można. najpiękniejsze dni tracę na leżenie. przynajmniej mam czas na czytanie. 

nie mam internetów w domu, co też jest dobre. wracam z pracy i rozmawiam (teraz nie, bo nic powiedzieć nie mogę). plany są. teraz trzeba wszystko ziścić. nie ma co gadać!





Powered by Blogger.