by

miało być o pięknie i kosmetykach, które robią dobrze, ale nie ma siły, więc zadowalam się rozpuszczonym masłem kakaowym bio. mimo, że na opakowaniu jest napisane, żeby przechowywać w chłodnym, suchym miejscu, ja swoje trzymam na grzejniku. rano łatwiej wygrzebać się spod pierzyny, jeśli mogę chlusnąć na siebie ciepłym, apetycznie pachnącym mazidłem. używam tak hojnie, że już zaraz będę musiała zamówić nową dostawę... (aha, będzie też post o olejach!)


tymczasem mój must nr. 2. kiedyś piłam rano, teraz przelewam do szklanej butelki i w redakcji wypijam na drugie (albo i pierwsze) śniadanie. zielony smuti! <tańczy>

nie, nie będzie żadnych obleśnych i niebezpiecznych mieszanek. na mój prawie-codzienny zielony sok składają się zazwyczaj te same składniki: szpinak+banan+gruszka/kiwi/cokolwiek sezonowego (tak bardzo tęsknię za borówkami)+mleko roślinne/woda (od święta: kokosowa)+dodatki. przymierzam się do zamiany szpinaku na inną zieleninę, ale tak smakuje mi najbardziej. bo naprawdę smakuje! przez owoce jest słodki, sok z cytryny też robi swoje. a dodatki? to, co akurat mam w kuchni: czarny sezam, mielony len, spirulina, kakao, przyprawy...

nie jestem calgary avansino, żeby codziennie wydawać 18,50 funtów na smuti (podliczyli te nasionka chia, sproszkowaną macę i inne baobaby), ale takie początki są po prostu dobre. a jeśli ktoś chce poeksperymentować, to polecam green mo revolution! (tak tak, kiedyś taka będę).

ps. uwielbiam calgary, chociaż jest trochę przerażająca.