by

teraz są dni, kiedy a) marznę, b) tęsknię, c) nie chce mi się wychodzić z łóżka. można to zwalić na zimę i zbyt częste wizyty w szpitalu, ale to daje do myślenia. szpitalne jedzenie na pewno nikogo nie wyleczy. odstresowuję się pod gorącym prysznicem (że niedobre na krążenie? phhhhi). nagle w sklepach znów istnieją regały ze słodyczami. ostatnio kultywowałam zapomniany zwyczaj czekolada na dzień. nowej milki z kremem waniliowym nie polecam, wyrzuciłam do kosza. 

jak sobie poradzić? robić własne słodycze. zwłaszcza, jeśli wybieramy się w gości.


tadam! ciasteczka jaglane! ja byłam nieco zawiedziona, ale martynia mówi, że super. także 1-1. można dodać co się żywnie podoba (kolejnym razem spróbuję z wiórkami kokosowymi). uwaga: w przepisie jest podana ilość kaszy PO ugotowaniu, nie PRZED, jak ja to sobie wymyśliłam. może dlatego nie były takie fantastiko?

ponoć przepis jest z kukbuka, ale ja zagarnęłam z netu i nieco zmieniłam.

półtora szklany kaszy jaglanej + 50 g miękkiego masełka (tu weganie mogą mieć problem. spróbuję z olejem kokosowym) + miód + jajko (eee nie mam pomysłu na zamiennik, gluty z lnu?) + 1/3 szklanki mąki + 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia. zamemłać, dodać rodzynki/żurawinę/goji/coś supermodnego, żeby zaszpanować znajomością tematu superfoods. całą ciapaję dajemy do lodówki, żeby nieco stężała. tu upatruję swój błąd numer dwa - kasza była jeszcze ciepła po zagotowaniu, więc cała masa też nie zdążyła okrzepnąć. po mniej-więcej godzinie rozkładamy po łyżce (ja dawałam o wiele więcej...) na papier do pieczenia, blacha do piekarnika (175 stopni) na krótki czas. albo długi. po prostu aż się zarumienią ładnie...

jemy do czarnej kawy. udajemy, że wcale nie myślimy o czekoladzie.

ps. dodałam tagi, bo zaraz tu się pogubię!