by

tak jak zdarza mi się w napadzie słodyczowego głodu wsunąć batona ze sklepu (góralek nugatowy jest całkiem całkiem), tak też moja pielęgnacja twarzy nie jest idealna. może to ma związek z lekami, jakie obecnie w siebie wrzucam, ale fakty są takie: wyglądam jak zaniedbana nastolatka. i wcale mi to nie schlebia. w poszukiwaniu czegoś-co-naprawi-mi-ryj (aha! nie polecam acne dermu, który wypalił mi twarz, pozdrawiam) trafiłam na mydło z aleppo.

nie wnikając w sytuację geopolityczną syrii: mydełko to obiecuje cuda-wianki. moje jest z glinką ghassoul i olejkiem arganowym (najwyższy czas pomyśleć o tym, że się starzeję, haha). uwaga uwaga, jest to mydło rewitalizujące, czyli ma mnie spilingować, nawilżyć, odżywić i odmłodzić, a przy tym (cytat) nie jest w żaden sposób agresywne dla skóry. trzymam za słowo! dość agresji!


dobra, to był suchar zupełnie nie na miejscu. wszyscy szaleją za mydłem aleppo, bo jest tradycyjne (niezmieniona receptura od ponad 2000 lat, y'all) i naturalne (w większości składa się z oliwy z oliwek & oleju laurowego). o właściwościach nawet nie będę pisać, wystarczy, że zwane jest również mydłem doskonałym. mam nadzieję, że nie szafują lekkomyślnie takimi słowami...

od dzisiaj zaczynam myć buzię mydłem co wieczór. dam znać, jak się sprawy mają, ale nie spodziewam się wielkiej zmiany, dopóki używam drogeryjnych kremów (niedługo zamawiam paczkę z biochemii urody, do tej pory chcę wykończyć wszelkie kupne mazidła).