by

sobota: dzień pieczenia i obywania się poza warszawą. dla gości i na niedzielne, leniwe śniadania. to jest popisowe banał-ciasto, które nawet, jak nie wychodzi (a nie wychodzi zazwyczaj), jest na tyle w porządku, że wstydzisz się tylko trochę. ratuje je polewa i każdy może wszamać sporo kawałków, bo tłumaczy sobie, że przecież nie jest bombą kaloryczną (kłóciłabym się, jeśli byłabym z tych, co się lubią kłócić).

ciasto marchewkowe.




jest tak proste, że sprawdza się jako emergency wypiek. nie mam pojęcia, skąd jest przepis. wersja wegańska bez polewy, ale nie oszukujmy się. polewa musi być.

2 szklanki startej marchewki + 1/3 szklanki oleju + bakalie, rodzynki, skórka pomarańczowa, żurawina (co się lubi). inna miska: 2 szklanki mąki + 2-3 łyżki cukru brązowego + łyżeczka proszku do pieczenia + cynamon, przyprawa do piernika, takie tam. może szczypta soli. mieszamy, rozrabiamy ciasto, bach na blachę i na godzinę do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. tyle!

a polewa: serek philadelphia (w wersji biedniejszej almette albo twój smak, wszystko pasuje, byleby naturalny/jogurtowy/śmietankowy) + cukier puder + sok z cytryny. opanować się, nie zjeść samej polewy.

w zasadzie nie wiem, dlaczego tak wszystkim smakuje. sprawdźcie.