by

powinnam być we lwowie. popijać kawę z miodem i cytryną na bambetli, obżerać się warynkami z kartoplą. lwów wygrywa w tym momencie z warszawą dzięki swojej ludności tymczasowej. oraz, niespodzianka! mają lusha! co prawda ceny są podobne, jak w każdym innym sklepie, no ale w polsce nie uświadczysz. chyba, że za przesyłką...


przy okazji noworocznych podróży zaszliśmy i tam. nie rozumiałam się za bardzo z panią ekspedientką, nie było specyfiku, na który liczyłam, ale nie wyszłam z pustymi rękoma. tak tam pachnie! no więc proszę, polecam: mask of magnaminty. przyjemnie ściąga, oczyszcza, sprawia wrażenie, że skóra mrozi się niczym mięta w drinku. przy okazji nie podrażnia, a goi - żadnych zaczerwienień! po 15 minutach zmywa się pastę z buzi, masując, co działa jak delikatny piling. skład tego mazidła? dobrocie: kaolin, miodek, olejek z mięty pieprzowej, olej z nasion wiesiołka, ba, nawet fasolka adzuki... stosuję dosyć rzadko, ale widzę efekty. oczywiście, jak to w lushu: składniki eko oraz naklejka, kto w ogóle robił (mieszał? pakował?) tę maskę. dziwne, ale okej. trochę im wierzę.