by

luty, mimo że taki krótki, porządnie dał mi w kość (pierwszy siwy włos <nuci>) marzec na pewno będzie lepszy. już ja się o to postaram!

tymczasem można sobie podsumować: plusy minionego miesiąca są takie, że zaczęłam chodzić na taniec, co ładnie mnie rozciąga. co prawda wczorajsze zajęcia to był jakiś hardkor i bardziej mnie zirytowały niż rozluźniły, no ale zdarza się. luty miał być miesiącem bez nabiału i całkiem mi się udało (nie wspominam o tym, jak bardzo mam ochotę na twarożek w tym momencie. ale ale, już marzec, może się skuszę!). minusy to ogromny stres, ciągłe niewyspanie, dojadanie cudzych obiadów, zero codziennych ćwiczeń (tylko spacery) i wielka medytacyjna klęska. to tyle, co sobie obiecywałam.


myślałam też, że będę lepiej wyglądać, ale cóż. przy okazji wreszcie zmajstrowałam tonik z biochemii urody. jest dosyć inwazyjny (z kwasem salicylowym bha 2%), ale chyba tego jednak potrzebuję. ma złuszczać i regulować, a dzięki hydrolatowi lawendowemu też nieco uspokajać i regenerować. fajny dodatek to eko ekstrakt z rozmarynu, również antyseptyczny i łagodzący. używam dosyć krótko, ale widzę efekty i przede wszystkim nie wysusza skóry!

a mógłby, biorąc pod uwagę, że częściowo porzuciłam naturalne kosmetyki (pianka z pharmaceris zamiast mydła z aleppo, które takbardzośmierdziżeniepolecam), plus ten tonik i jeszcze clarins, a na ryj krem nawilżający z sylveco (brzozowy = chcę wszystko) albo aloesowy z alterry. czasem się maźnę serum winogronowym, czasem z rozpędu nasmaruję się olejem. aha, pewna mądra pani mi powiedziała, że nie powinnam używać non stop oleju kokosowego (chlip), bo skóra się przyzwyczaja i trzeba stosować płodozmian (dzięki bogu za rosmanika i balsam urea za 6 zyli). a czasem używam tego o:

 

raz, że biorę tabsy - liść oliwny - na odporność i ponoć pomaga przy problemach z cerą, dwa, że próbowałam pić olej z oregano (ale to jednak za wiele dobroci i nie mogę przełknąć, jeszcze o tym napiszę), trzy - maść kailas. ajurwedyjska. na wszystko co brzydkie i przeszkadza. konsystencja przedziwna, zapach również (ale z gatunku: chcę ciągle wąchać). krem z himalajskich ziół, o którym dowiedziałam się od urodowej bogini. obiecuje dużo dobrego, sprawdza się (jak na razie) umiarkowanie, niestety wcale nie wchłania się najlepiej, więc stosuję go wieczorami. byleby się zagoiło, co nie.

marzec będzie w porządku: postaram się bezglutenowo.